Do Ugandy przyjechałem w sumie na pół roku (bez jednego dnia) z czego w Window of Life spędziłem ponad cztery miesiące.
W Masindi wszystko zdawało się takie samo, jak to, do czego byłem przyzwyczajony, a jednocześnie zupełnie inne. Gdybym powiedział komuś bez kontekstu, jak wyglądała moja codzienna rutyna, nie domyśliłby się, że byłem w Ugandzie. Sprawa stałaby się jasna dopiero, gdy powiedziałbym o tym, jak tę rutynę realizowałem. Że codzienne mycie naczyń odbywało się na dworze w misach, a nie pod bieżącą wodą, że w kuchni gotuje się na żywym ogniu, a nie na gazie, że ubrania pierze się ręcznie, a nie w pralce czy nawet, że banany bierze się z ogródka, a nie sklepu.
W Masindi moim głównym zajęciem było uczenie dzieci obsługi komputerów. Z młodszymi przerabialiśmy głównie granie w różne gry, dzięki czemu nawet nie zorientowali się, kiedy zaczęli rozumieć klawiaturę i myszkę, a starszych zapoznałem z pakietem MS Office i potencjale płynących dla nich z umiejętnego korzystania z internetu.
Przez cały pobyt czułem się Window of Life, jak w domu. Od początku traktowany byłem, jak swój. Całe szczęście ciocie wyrozumiale znosiły raz po raz popełniane przeze mnie gafy wynikające z nieznajomości lokalnych zwyczajów.
Między zajęciami w domu miałem też sporo czasu na poznanie Masindi i Ugandy w ogóle. Przez całe pół roku nie znudziły mi się wypady na lokalny bazar, jazda na boda-bodach czy rozmowy z przesympatycznym panem Mansurem - sąsiadem Window of Life.
Ta zmiana perspektywy i spędzanie czasu z dziećmi to czas, którego nie chciałbym zamienić na nic innego.
Każdemu kto ma możliwość, polecam zasmakować tego na własną rękę.